„Mój przyjaciel Wilk”
Były
wczesne ranne godziny, gdy poderwałem się z twardego dwupiętrowego
łóżka.Typowego dla pokoi wieloosobowych w schroniskach
górskich. Większość utrudzonych turystów wciąż
głęboko
spała. W miarę najciszej jak mogłem zebrałem swoje rzeczy i wyszedłem
do holu. Tu dopiero przystąpiłem do właściwego pakowania plecaka. Była
połowa Lipca, jednak lato tego roku było wyjątkowo zimne i deszczowe.
Nie inaczej było i tego dnia. Wystarczyło jedno spojrzenie na
dwór, aby wiedzieć że po dzisiejszej pogodzie nie można
spodziewać się niczego dobrego. Schronisko i pobliski szczyt Turbacza,
podobnie i hala przed nim utonęły w białej wacie mgły. Siąpił zimny
deszcz, a temperatura nie przekraczała dziesięciu stopni. Zjadłem
szybkie śniadanie, potem jeszcze formalności w recepcji i nadszedł czas
decyzji. Musiałem wybrać czy zgodnie z planem marszruty podążać dalej
przez Lubań do Krościenka, czy też pozwolić wygrać rozsądkowi i
zakończyć wędrówkę zejściem do Nowego Targu. Kłopot polegał
na
tym że odległość pomiędzy Turbaczem, a Krościenkiem równała
się
czternastu – piętnastu godzinom marszu bez punktów
pośrednich, w których mógłbym w razie draki
znaleźć
nocleg. Jedynym takim punktem była studencka namiotowa baza noclegowa
tuż pod szczytem Lubania. Jednak z wczorajszych rozmów z
turystami wiedziałem że ze względu na złą pogodę, co
równoważyło
się z małą ilością turystów, studenci nie rozbili w tym roku
swojej bazy. Z niechęcią spojrzałem na ciężkie nie do końca wyschnięte
po wczorajszym dziesięcio godzinnym marszu buty. Dochodziła
szósta rano. W końcu rzachnżąłem się: Do diabła! Przecież
nie
jestem z cukru! W najgorszym razie będę spał w lesie. Szybko
doubierałem się i wymarsz.
Deszcz nie
dawał za
wygraną, widoczność była silnie ograniczona. Zmuszało mnie to do
wytężonej koncentracji na wyszukiwaniu i tak rzadkich
znaków. Na
tym odcinku spotykałem jeszcze innych włóczęgów.
Po
dwóch godzinach dotarłem do ostatniego punktu, w
którym
mogłem zmienić decyzję i zejść do Nowego Targu. Aby jak najszybciej
położyć kres takim myślom przyspieszyłem mijając zdziwioną grupę
trekerów, wiedzieli gdzie się pcham. Czas mijał, świadomość
tego
że mam przed sobą niezły kawał drogi, oraz tego jak szybko w tych
warunkach zapada zmrok dodawała mi sił. Utrzymałem dzięki temu niezłe
tempo. Pomimo tego że byłem już przemoczony, było w tej pogodzie coś
wyjątkowego, coś pięknego i drapieżnego. Natura pokazywała swoje
rozgniewane, groźne oblicze. Pomiędzy drzewami snuły się leniwie białe
kłęby mgły, w lesie panowała absolutna, martwa cisza. Nie śpiewał żaden
ptak, zupełnie tak jakby natura wstrzymała oddech. Szlaki zmieniły się
w błotne bajora, buty grzęzły lub ślizgały się jak na maśle. Byłem już
kompletnie przemoczony. Miałem na sobie kilka warstw odzieży, oraz
gumowaną pelerynę z materiału, która już dawno puściła wodę,
na
niej zwykłą „foliówkę”, która
była cała w
strzępach. Od pewnego już czasu odczuwałem silny ból
palców i śródstopia, wiedziałem co to oznacza.
Szło się
ciężko, wreszcie podjąłem decyzję o postoju. Z trudem znalazłem kawałek
suchego igliwia pod rozłożystym świerkiem, rozsiadłem się zdejmując
buty. Tak jak sądziłem…nie wyglądało to najlepiej. Skarpety
stały się tak ciężkie że nie trzeba było ich wykręcać aby zobaczyć jak
wyciekają z nich stróżki wody. Zdjąłem je, zapach i widok
odparzonej skóry był niezbyt przyjemny. Niedobrze, na obu
dużych
palcach, dwóch małych no i śródstopiu widniały
spore
napęczniałe krwią odgniaty. Jeden z nich pękł, to dlatego prawa
skarpeta nabrała tak ciemnego koloru. Nie mam wyjścia, wyjmuję
apteczkę, obmywam stopy wodą utlenioną, potem igła, dezynsekcja, chwila
bólu i zakładam opatrunek. Dwie suche pary skarpet, odczuwam
chwilową ulgę – chwilową zanim założę buty,
których waga
wyraźnie wzrosła. Przebieram się, zdejmuję mokre rzeczy, wkładam gruby
polar z kapturem, zdejmując i tak nie zdającą egzaminu
gumówkę.
Zakładam nową foliówkę, ręce zgrabiały mi z zimna, wszystkie
czynności zajmują mi trzy razy więcej czasu. Szybki posiłek i wymarsz.
Ubranie
błyskawicznie
przemokło. Zerknąłem na zegarek, szedłem już blisko sześć godzin.
Powinienem być już blisko podejścia pod Lubań. Od dobrych kilku godzin
nie minął mnie żaden turysta, najwyraźniej byłem jedynym szaleńcem w
tej części Gorców. Po kolejnej godzinie i kilku lekkich
podejściach, wreszcie jest…podejście pod szczyt Lubania.
Jest
dokładnie takie jak go zapamiętałem. Pojawia się nagle po wspięciu się
na niewielkie wzniesienie, niewiarygodnie ostre jak na te
góry,
pnące się wąską w tej chwili błotną ścieżką pod samo niebo. Ruszam,
początkowo tempo mam niezłe, jednak szybko zwalniam, przygniatany
plecakiem, oraz zmęczony ślizgającymi się butami. Nagle jeden
nieostrożny krok, utrata równowagi, zdążyłem jeszcze
zamachać
rozpaczliwie rękoma, zanim wylądowałem twarzą w błocie. Klnę na czym
świat stoi, co gorsza okazało się że powstanie okazuje się nie lada
wyzwaniem. Po kilku nieudanych, zakończonych ponownym upadkiem
próbach, daje spokój. Leżę przez moment,
próbując
wyrównać oddech, woda szerokimi stróżkami wlewa
mi się za
kołnierz. W końcu odpinam plecak, odrzucam go na bok i powstaję. Chwilę
później znów brnę w górę. Wreszcie
widzę dobrze
znany mi zakręt w prawo, potem sto metrów podejścia i już,
stoję
na szczycie Lubania. Tuż obok poniżej kamiennej półki
szczytu,
znajdują się ruiny dawnego schroniska. Spalili go hitlerowcy podczas
wojny. Zawsze dziwiło mnie dlaczego go nie odbudowano. Pozwalam sobie
na krótkie zamyślenie, po czym schodzę do miejsca gdzie na
hali
mieli zazwyczaj swoją bazę studenci. Zazwyczaj, lecz nie dziś, nie tego
lata. Tutaj muszę zamieścić małą uwagę. W tym miejscu
również
znajduję się krzyżówka szlaków, jednak celowo
pominąłem
to we wcześniejszym opisie, gdyż zejście w jakąkolwiek stronę, to
dystans sześciu, siedmiu, godzin.
Oznacza to że
nie ma to
wpływu na całkowitą długość dystansu. Ruszam na Krościenko. Przede mną
sześć godzin solidnego marszu. Niestety pogoda nadal jest niełaskawa,
leje jak z cebra, ale przynajmniej widoczność się poprawiła. Ucieszyło
mnie to, pamiętałem bowiem że od tego miejsca znaki są prawdziwą
rzadkością. Będzie mi potrzebna dobra nawigacja w terenie. Pomimo że
jest dopiero Lipiec, widać pojedyncze żółte liście na
drzewach.
Tak, jesień w tym roku przyjdzie wyjątkowo wcześniej. Po kolejnych
dwóch godzinach jestem już tak potwornie zmęczony że muszę
choć
na chwilę się zatrzymać, napić czegoś gorącego. To już dziewiąta
godzina tego morderczego marszu. Z trudem znajduję w miarę suchy
kawałek ściółki, tym razem pod konarami rozłożystego dębu.
Od
pewnego już czasu przyroda dokoła zmieniała swą szatę, dotychczas
dominujące lasy iglaste ustąpiły miejsca liściastym, bukowo dębowym.
Mijam liczne połoniny i hale. Lasy te są charakterystyczne dla tej
części Gorców, części bardzo zbliżonej wyglądem i budową do
pasma Pienin z którym sąsiadują. Zmęczony, zesztywniałymi
palcami zabieram się za przygotowanie posiłku. Jednak pomimo
wszystkiego, a może właśnie dzięki temu, jestem bardzo szczęśliwy że
wbrew rozsądkowi, wbrew własnym słabościom i lękom, podjąłem to
wyzwanie.
Po kilkunastu minutach jestem gotów do dalszej
drogi.
Pozostało jeszcze tylko się spakować i można ruszać. I
wówczas
stało się coś niezwykłego. Pochylony nad plecakiem usłyszałem cichy
trzask pękającej gałązki. Instynkt błyskawicznie postawił mnie w stan
gotowości. Wytężyłem zmysły przyglądając się niewielkiemu,
bukowo-olchowemu zagajnikowi, skąd jak mi się zdawało dobiegł ten
hałas. Podszedłem bliżej, rozchyliłem gałązki, nagle… ale co
to
jest u diabła!? Pomiędzy liśćmi i krzewami borowiny, dostrzegłem parę
pilnie obserwujących mnie oczu. Czarne w żółtej oprawie,
niemożliwe…a jednak należące do Wilka! Srebrno szary, stał
pilnie mnie obserwując. Wpadłem w panikę, błyskawicznie odskoczyłem
dopadając leżącego obok plecaka noża myśliwskiego (który
pewnie
i tak by mi nie pomógł). Wstrzymałem oddech, spięty
czekałem,
sam właściwie nie wiedząc na co…może na atak. Minuty mijały,
a
dokoła nic się nie działo.
Panowała cisza, przerywana jedynie kroplami
deszczu rozbijającymi się na liściach. Wreszcie odważyłem się ponownie
zbliżyć do tego zagajnika. Po wilku nie było śladu, nie chciałem się
zastanawiać czy powróci, roztrzepany szybko spakowałem
plecak i
wyruszyłem dalej, oczywiście z nożem w dłoni. Ściśnięty strachem umysł
podpowiadał najróżniejsze scenariusze, starałem się
przypomnieć
sobie wszystko co wiedziałem na temat wilków. W nagłym
przypływie adrenaliny zupełnie zapomniałem o zmęczeniu, o zdartych
nogach i deszczu. Po godzinie bardzo szybkiego marszu, doszedłem do
wniosku że był to zapewne jedynie zabłąkany lub zdziczały wilczur. W
końcu odległość od najbliższego gospodarstwa nie była na tyle duża aby
to wykluczyć. Przypomniałem sobie jeszcze raz całą sytuację i właściwie
to wydała mi się ona teraz nawet komiczna. Roześmiałem się przystając
na moment. W normalnych warunkach szlak w tym miejscu był piaszczysty w
pięknym złotym kolorze, dziś był błotną szaro-żółtą breją.
Droga
opadała łagodnie w dół, skręcając na pobliską polanę.
Roześmiałem się głośno, to ci dopiero przygoda! No przynajmniej
nadrobiłem trochę drogi.
Podniosłem głowę i
znów go zobaczyłem…stał na wprost przede mną,
pośrodku
szlaku, w odległości około dziesięciu metrów. Przetarłem
oczy ze
zdziwienia. Tym razem nie mogło już być mowy o pomyłce. Przede mną stał
najprawdziwszy wilk! Taki jakie ogląda się w ZOO, lub w filmach
przyrodniczych. Ten jednak nie był zza kratami klatki, ani nie był
obrazkiem w telewizorze, był żywy i stał przede mną! Co robić!? Do
licha, tym swoim kozikiem to mógłbym mu co najwyżej w zębach
podłubać! Instynktownie zrobiłem kilka kroków do tyłu.
Wówczas przemknęło mi przez myśl że właśnie zrobiłem
najgorsze
co mogłem. Pamiętałem że zwierzęta wyczuwają strach, a w
szczególności drapieżniki. Pomimo że rozsądek podpowiadał
coś
zupełnie innego, pomimo że nogi stały się dziwnie miękkie i
nieposłuszne, zrobiłem kilka kroków naprzód.
Zwierzak ani
drgnął. Nie poruszył się, ale też nie wyszczerzył kłów, co
akurat poczytałem za dobry znak. Po prostu stał i się przyglądał.
Pomimo tego że wiedziałem że bezpośredni kontakt wzrokowy zwierzę może
potraktować jako wyzwanie nasze oczy się spotkały. Tak po prostu samo
jakoś wyszło. W jego oczach było coś dziwnego, jakaś magnetyczna siła,
która nie pozwalała odwrócić wzroku. Było coś
tajemniczego, coś niezwykłego, nie było w nich agresji, nie wręcz
przeciwnie. Było coś obcego, ale i ludzkiego zarazem, mądrość i
spokój. Dziwna sprawa, ale i ja się uspokoiłem, niepewnie
ruszyłem naprzód. Wówczas wilk zerwał się
gwałtownie (co
ponownie przyprawiło mnie o palpitacje serca) i jednym susem zniknął
pośród drzew. Stanąłem jak wryty, jakoś cholernie się bałem
przejść przez to miejsce gdzie stał. Zdawałem sobie jednak sprawę że i
tak nie mam wyjścia, ruszyłem więc.
Czas mijał,
wpierw minuty,
potem godzina i druga, po moim wilku pozostało jedynie wspomnienie.
Wspomnienie tak nie realne, że sam nie wierzyłem że miało miejsce.
Byłem już potwornie zmęczony, mój organizm wyraźnie domagał
się
choć trzydziestu minut przerwy. Była to już prawie jedenasta godzina
marszu. I znów poszukiwanie jakiegoś suchego zagajnika by
móc spokojnie odetchnąć. Gdy w końcu znalazłem takie miejsce
z
ulgą zrzuciłem plecak. Usiadłem wśród konarów
powalonego
dębu, rozpierając się wygodnie. Po kilku minutach relaksu, sięgnąłem po
termos. Grzebiąc w plecaku, odniosłem wrażenie że jestem obserwowany.
Przez umysł przebiegła myśl – wilk!! Gwałtownie podniosłem
głowę
– tak to był on! Stał po drugiej stronie szlaku, tuż na
skraju
lasu. Tym razem lęk ustąpił miejsca wściekłości, wrzasnąłem: – Do
cholery ciężkiej!! Jak chcesz mnie zeżreć, to zrób to od
razu, a
nie ciągaj mnie po tych cholernych błotach! A wilk jak stał, tak stał,
patrząc tylko na mnie spokojnie. Ja również się nie
ruszyłem,
powoli wyciągając termos i nalewając sobie herbaty. Gdy ponownie
podniosłem głowę już go nie było. Siedziałem jak zahipnotyzowany
rozmyślając nad tym wszystkim co miało miejsce. Nie było to przecież
zachowanie pasujące do zwyczajów tego gatunku. Zazwyczaj
wilk
poruszał się w stadzie i w stadzie tak zwanej
„watasze”
atakował. Stado takie miało jednego przewodnika, którym był
najsilniejszy samiec. Zdarzały się również samotne osobniki,
lecz były to najczęściej stare słabe samce, wyeliminowane przez
młodszego i silniejszego ze stada. Nie bardzo się na tym znałem, ale
jak na mój gust ten wcale nie był stary, ani słaby. Wręcz
przeciwnie, był potężny, dobrze odkarmiony, o zdrowym lśniącym futrze,
po prostu piękny. Więc dlaczego nie atakował, dlaczego był sam?
Dlaczego mnie śledził? No i to jego dziwne zaklęte
spojrzenie…
Spojrzałem z niechęcią na plecak, tak najwyższa pora ruszać dalej.
Ciężki od wody wstałem zmuszając nogi do marszu.
Już dawno
przestałem
zmieniać odzież na suchą, gdyż po prostu jej zabrakło. Minęła kolejna
godzina. Pogoda wyraźnie się popsuła. Deszcz choć mniej uciążliwy,
zastąpiła gęsta wata chmur, które opadły na lasy. Widoczność
była ograniczona do dwóch, trzech metrów. Byłem
coraz
bliżej siedlisk ludzkich, a może nawet zejścia do Krościenka.Świadczyły
o tym coraz liczniejsze dzikie drogi i wycinki leśne. Byłem
również coraz bliżej godziny gdy zacznie zmierzchać. W
pewnej
chwili stanąłem na skraju polany. Przed mną krzyżowały się trzy drogi.
Nie było nic widać, nic prócz białej nieprzeniknionej ściany
mgły. Sytuacja raczej nie wesoła zważając że dochodziła osiemnasta.
Pomyłka oznaczałaby nocleg w lesie, a tego raczej biorąc pod uwagę
mojego towarzysza chciałem uniknąć. Jeszcze przyprowadziłby
kolesiów… Bezradny zdjąłem plecak wyjmując mapę.
Na
niewiele się zadała, gdyż nie były na niej zaznaczone dzikie leśne
drogi, a nawet jeśli były to brakowało mi punktu odniesienia, aby je
właściwie umiejscowić. Krótko mówiąc nie miałem
pojęcia
gdzie byłem…
Wówczas
pojawił się
on. Wybiegł niczym zjawa, niczym duch, z bieli mgły wprost na mnie.
Serce odskoczyło mi pod gardło, pomimo to nie poruszyłem się. Było w
tym coś zupełnie irracjonalnego, coś tajemniczego, pozazmysłowego. Wilk
zatrzymał się w odległości zaledwie dwóch metrów
ode
mnie. Nasze oczy ponownie się spotkały. To dziwne, ale miałem wrażenie
że nawiązała się pomiędzy nami jakaś więź, nić porozumienia. Zwierzak
obrócił się powoli ruszając ścieżką która
skręcała w
prawo w las. Chwilę potem zniknął mi z oczu. Stałem nieruchomo wciąż
czując na sobie jego spojrzenie. Po chwili powrócił
powtarzając
dokładnie tą samą czynność, z tą różnicą że gdy odszedł na
odległość trzech metrów, zatrzymał się, oglądnął, jakby
czekając
aż…na Boga! Ależ tak! On wskazywał mi drogę! To nie
mógł
być przypadek. Tak jak i to że on nie mógł być zwyczajnym
wilkiem. Postanowiłem mu zaufać, aż brzmi to śmiesznie –
zaufać
wilkowi! Ruszyłem za nim. Paradoksalnie była to ścieżka,
którą
od razu zdyskwalifikowałem. Czy on o tym wiedział? Wilk biegł przede
mną zatrzymując się co pewien czas, jakby chciał się upewnić że za nim
podążam. Po kilku minutach znikł. Zatrzymałem się wytężając wzrok, tuż
przede mną na oddalonym o kilka metrów buku majaczył
niewyraźnie
czerwony znak! Oszołomiony, pogrążony w rozmyślaniach, ruszyłem. Nie
myślałem już o nim jako o śmiertelnym wrogu, lecz jako o przyjacielu.
Czy był tylko zwierzęciem? Może kimś więcej…Indianie
północno amerykańscy wierzyli przecież że po śmierci duchy
najodważniejszych wojowników wcielały się w postać wilka.
Podobno mogli je spotkać wyłącznie ludzie odważni, o czystych sercach.
Jeśli tak było jego obecność należało potraktować jako komplement.
Mijała
właśnie trzynasta
godzina marszu. Pogoda nie uległa zmianie, ale przestałem już na nią
zwracać uwagę, byłem zbyt zmęczony i zmarznięty. Właśnie podchodziłem
pod niewielki szczyt. Gdy dotarłem na górę znów
go
spotkałem. Siedział spokojnie pod wysokim rozłożystym dębem. Tym razem
nie czułem lęku, nie zwalniałem, powoli szedłem wprost w jego kierunku.
On również się nie poruszył. Gdy podszedłem na odległość
trzech
metrów, mój towarzysz uniósł łeb
wskazując gdzieś
w górę. Moje spojrzenie powędrowało za tym ruchem. Powyżej
na
pniu drzewa widniał kierunkowskaz z czerwonym szlakiem i informacją:
Krościenko trzy czwarte godziny. Opuściłem wzrok, wilk uważnie na mnie
patrzył. Staliśmy tak przez chwilę, aż wreszcie sam nie wiem dlaczego,
skinąłem głową mówiąc: dziękuję. Mój towarzysz
zerwał się
znikając w lesie. Wiedziałem że to pożegnanie. Zdjąłem plecak
wygrzebując z niego prawie wszystkie zapasy żywności. Były to
głównie konserwy mięsne. Otwarłem je wysypując zawartość na
papierową serwetę. Nie wiedziałem czy to co robię ma jakiś sens, lecz
chciałem w jakiś sposób mu podziękować. Zresztą trudno
mówić o sensie w tak surrealistycznej sytuacji.
Byłem prawie
pewien że
jest gdzieś w pobliżu. W każdym razie wówczas wydawało mi
się to
dobrym pomysłem. Dwadzieścia minut później gdy byłem już na
skraju lasu, a w dole pomiędzy polami widać było zarysy miasteczka,
usłyszałem długie przeciągłe wycie. Wiedziałem do kogo należy,
uśmiechnąłem się mówiąc: ja też cię żegnam przyjacielu.
Godzinę
później po
czternastu godzinach marszu, leżałem wyciągnięty na łóżku w
pachnącym stęchlizną i wilgocią pokoju kwatery. Jednak w tych warunkach
wydawała mi się ona Grand Hotelem. Tak zakończyła się jedna z
najpiękniejszych historii jakie przydarzyły mi się w górach.